Dniało. Ranek po burzy we mgłach wstawał, chłodny, spóźniony. Chmury się jeszcze wlokły po niebie tu, to tam; wiatr pociągał od wschodu, z liści okapywały dżdże nocne, zbite trawy leżały pokotem. Gdzieniegdzie odzywał się piskliwie ptak zbudzony, ale jak okiem zajrzéć pustka była wszędzie, tylko się wrony pod lasem włóczyły, kracząc i podrywając ciężko od ziemi mokremi skrzydłami. Puszcza ciemniała na widnokręgu, w uciszeniu głębokiém stojąc — mroczna i sina. Bliżéj, z błot i oparzelisk podnosiły się mgły gęste, majaczące w kłęby, w słupy i unoszone wiatrem ku zachodniéj stronie. Na prawo od oparzelisk jechał Julek, zwolniwszy nieco biegu białonóżce, która téż mocno robiła bokami, puszczając z nozdrzy lekką, siwą parę.
Chłopak klepał źrebicę po szyi, folgując jéj zmęczeniu. Kawał drogi już upalił, i — jak dotąd — szczęśliwie jakoś. W Kirkiliszkach, które pierwsze leżały na trakcie pogoni, mogącéj wracać tędy z lasu, stanął za nocy jeszcze.
Ale nie było tam Puchalca. Zapukał tylko do do Chaima, co na karczmie siedział, a znał się z Chmie-
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.
III.