u Powodeńskich gór... Słysząc to, ludzie przyśpieszali kroku, poganiali konie; powietrze było pełne nawoływań, krzyków, gwaru; przecież nad całą tą, w tysiąc tonów rozstrzeloną wrzawą górował dzwon. A głos jego był dziwnie żałosny, jęczący, skarżył się czegoś, i gromił, i płakał...
Dosłyszała go pani Magdalena Rożnowska, siedząca u okienka swego w bezsennéj trosce, a dosłyszawszy, podniosła się, poprawiła wdowią suknię spłowiałą, zarzuciła chustkę na głowę i wyszła. Że to był jarmark — nie wiedziała nawet. Szła, bo serce miała ciężkie jak kamień, bo ją te dzwony wołały, bo chciała upaść przed Bogiem i płakać, płakać... Przechodzącą przez sad śliwkowy zobaczył żóraw, więc pokulał za nią koszlawy, śmieszny, obłocony od nocnéj szarugi.
Kobieta szła zwolna, krokiem chwiejącym się po bezsennéj nocy. Dawno już nie wychodziła z swéj izby. Zaledwo jednak znalazła się w ulicy, minęły ją dwie kumoszki z przeciwka, trącając się wzajem łokciami:
— Patrz pani! — rzekła jedna półgłośnym szeptem. — To ta Rożnowska, matka tego Rożnowszczyka, co to pani wie...
— Wiem, wiem, moja pani! Co nie mam wiedziéć? Wszyscy wiedzą. Albo to sekret?
— A choćby i sekret! — przerwała zapalczywie pierwsza. — To pani może myśli, że ja sekretów nie wiem? Ho, ho! moja pani!...
Wdowa nie słyszała reszty. Przyśpieszyła kroku, zmieszana i zarumieniona lekko. Ten rumieniec na wyschłéj, zwiędłéj twarzy staréj kobiety wydawał się dziwnie i smutnie.
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.