chciał ratować matkę, ale straż nie dopuściła tego, nie mogła dopuścić... Wówczas to nieszczęsny chłopiec odwrócił głowę i zapłakał, a jasne, wielkie łzy spadały mu po twarzy i po drżących ustach. Przeprowadzono go już — a jeszcze cicho było wkoło, jak po umarłym. Naraz ktoś krzyknął: Chmiel! Chmiel!... Zakipiało w tłumie. Żywa fala głów i rąk wzniesionych uderzyła w uliczkę z groźnym szmerem. Tam, pomiędzy dwoma karabinami, otoczony strażą dokoła, szedł z podniesioną głową Jur Chmiel, rzucając bystre i niespokojne spojrzenia po wzburzonym tłumie. Stary koniokrad sztraszny był tym razem. Twarz jego wielka — sina była i nabrzękła, krwawy wzrok pałał posępnym ogniem, grube nogi z trudnością posuwały się naprzód.
Takim go ujrzała wdowa, kiedy otworzyła oczy z omdlenia. Ujrzawszy go, zaniosła się jakimś przyduszonym krzykiem, wyciągając ku niemu zaciśnięte pięście; poczém nagle schyliła się, chwyciła kamień z ziemi i z okropnym rozmachem cisnąwszy nim w Chmiela, sama padła. Ale teraz stała się rzecz straszna. Tłum rzucił się na konwój z przeraźliwém wyciem, tratując ciało nieszczęsnéj kobiety, które napróżno osłaniał żóraw, bijąc nad niém z łomotem skrzydłami.
W jednéj chwili odbito Chmiela i wywleczono go na rynek, wśród wściekłych okrzyków, tłukąc czém kto miał, kamieniem, kłonicą, drągiem. Wrzask był taki, takie rozjuszenie się tłumu, że gdyby grom padł, nie słyszanoby go chyba. Z rynku walili chłopi, porzucając konie, wozy; kobiety przyskakiwały jak jędze, ciskając piasek, cegły, garnki. Bronił się zajadle Jur Chmiel, pięściami bliższych tłukł, zębami rwał, głową
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.