Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

bódł jak tur, aż się wreszcie powalił pod razami zajadłych Żmudzinów.
A wtedy, na tę żywą i wstrząsającą się jeszcze konwulsyjnie mogiłę zaczęto ciskać gruz, błoto, kamienie, aż się podniósł stos ogromny, z pod którego wyglądała jedna ze zdruzgotanych nóg Chmiela, rozpłaszczona ohydnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Późną dopiero nocą przywlókł się żóraw do starego domostwa i po dawnemu stawał w śliwkowym sadzie, patrząc w górę jedyném swojém osłupiałém okiem. Ale okienko szczytowe nie otworzyło się już dla niego nigdy... Wszyscy zostali przywaleni wspólnym ciężarem, on jeden tylko pozostał, on — i Julek, ostatni także. I chłopiec, jak żóraw, miał kiedyś skrzydła silne i miał dalekie, wiosną kwitnące ziemie przed sobą. Mógł zdążać ku nim, jak żóraw ku południowi. Ale skrzydła opadły. Spuścił się na śmietnisko życia, aby się brudem jego paść, brudem trującym. I kiedy mu się zdawało, że, żyjąc tak, na wiosnę czeka, na wzlot ku słońcu — on upadał. Zkąd te złe wiatry idą, co podrywają skrzydła żórawiom? I zkąd te idą, co nadłamują duchy młodzieńcze? Nie wiem.