Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

ca głowę, i nie wiedząc sama co robi, uśmiecha się do nich. Jest-to jéj pierwszy uśmiech od lat trzech. W więzieniu śmiech słychać często: wyuzdany, szyderczy, idyotyczny, wstrętny, rozlega się on codziennie w izbach i po kurytarzach. Ale uśmiech jest rzeczą rzadką, niewidywaną prawie. Zapominają go nawet dzieci przy piersiach matek w siwych więziennych kubrakach, nawet umarli nie mają go na twarzy. Dzieci budzą się i zasypiają posępne, przerażone, odęte; umarli odchodzą groźni, mściwi.
Hanka spogląda na słońce i przyśpiesza kroku.
Teraz po obu stronach ulicy widać już tylko parkany pobielone wapnem, wkrótce i one znikają, przyległe zaułki rozbiegają się w szeroko rozgrodzone przestrzenie, a choć bruk się kończy, podmiejskie szynki, garkuchnie i bawarye coraz tylko niechlujniejsze, dotrzymują placu.
Do jednéj z bawaryj takich zbliżała się właśnie Blacharzówna, kiedy oszklone do połowy drzwi otwarły się z trzaskiem, a z wnętrza jéj wypadły dwie czerwone baby, tarmosząc na sobie chustki, do oczu sobie skacząc i zagłuszając wrzaskiem piskliwą katarynkę, na któréj przed bawaryą grał czarniawy żydek, nasunąwszy czapkę na tył głowy i szeroko rozstawiwszy nogi. Za babami buchnął z wnętrza śmiech i gwar pijanych głosów, a we drzwi tłoczyła się kupka mężczyzn, widowisko sobie czyniących z owéj zaciętości babskiéj.
Już od słów przychodziło do pięści, a kataryniarz coraz piskliwsze z instrumentu swego wydobywał tony, kiedy z szynkownéj izby wybiegła młoda, przystojna dziewczyna, dziecko jeszcze prawie, i pod-