Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/186

Ta strona została skorygowana.

chroniąc przed uderzeniami obucha. Śniada jéj twarz jeszcze śniadszą zdawała się w téj chwili.
Tymczasem uderzyło południe, a z poblizkiéj szkółki wysypał się drobiazg gwarliwy. Wnet zmiarkowawszy, w czém rzecz, chłopaki przyłączyły się wrzaskliwie do zaimprowizowanego przez Wicka chóru; dziewczęta téż zatrzymały się nad brzegiem trotuaru i, otworzywszy usta, przypatrywały się Hance. Robiły nad nią uwagi, śmiały się i szturchały chudemi łokciami, spychając na ulicę.
Wśród śmiechów tych i tego wrzasku stała Hanka, skulona pod swoja wielką chustką. Coś w niéj cierpło, kamieniało i chwilami zdawało jéj się, że w ziemię wrasta. Chciała się poruszyć, ale jéj nogi ciążyły jak kłody. Nie mogła zresztą odejść, czekała na swój czerwony paszport, który Maczuski z Fedorenką komentowali, porównywając go z rozpiską pana sekretarza.
Złożył wreszcie strażnik ów paszport, oddał go dziewczynie i skinął na nią, że odejść już może. Jak była skulona, tak odwróciła się i poszła pierwszą spotkaną uliczką. Wrzask dzieci leciał jeszcze za nią czas jakiś, słabnął potém coraz, aż wreszcie rozpłynął się w cichém powietrzu. Ona jednak szła i szła, dopóki jéj uliczka owa nie wyprowadziła na pole. Zadziwiła się wtedy i stanęła.
Gdzie idzie? Po co? Do kogo? — Nie wiedziała sama. Uszy miała pełne brzęku, głowę skołataną, ciężką.
Po chwili oprzytomniała jakoś.
W mieście jéj trzeba zostać, do magistratu się meldować w trzy dni i potém służby szukać... Ścisnęła