Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

ślizgają się po jéj włosach i szyi. Otwarła szeroko oczy, wstrzymując oddech, i ręce wyciągnęła przed siebie. Ręce trafiły na schylonego ku niéj w ciemnościach człowieka. Serce jéj się w piersiach rzuciło. Ani chybi, złodziéj przyszedł ją okraść z jéj krwawicy...
Zerwała się w jednéj chwili, chwyciła leżącą przy sobie motykę, któréj, zajęta ową słomą, nie odniosła z wieczora do karczmy. Niech się co chce dzieje, bronić będzie swojéj chudoby. Stanęła pochylona naprzód, z otwartemi, bez głosu ustami, ściskając oburącz motykę. Ciało jéj dygotało jak w febrze.
Wtém posłyszała tuż przy sobie szept świszczący i stłumiony:
— Czego się zrywasz, głupia?...
Jednocześnie dał się słyszéć suchy trzask z potartéj w ciemnościach zapałki, a przy jéj błękitnym płomyku ujrzała Hanka pana sekretarza. Stał przed nią, z twarzą wzburzoną i bladą. Ujrzawszy go, dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie i, cisnąwszy motykę, jak szalona w stronę się karczmy rzuciła. Pan sekretarz puścił się za nią; ale już psy młynarskie wściekle od wiatraka ujadać zaczęły, a tuż za niemi słychać było głos Fabichowego parobka, który z ganku krzyczał:
— Huż go! złodzieja... Huż go!...
Wtedy goniący Hankę człowiek stanął, a wyciągnąwszy za dziewczyną pięść, potrząsnął nią w ciemnościach nocy i szepnął z mściwym zgrzytem:
— Ja ci!... Ja tobie!...
Wrzawa, jaką uczyniły psy młynarskie, nieprędko ucichła. Z godzinę jeszcze słychać było, jak z krót-