Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/223

Ta strona została skorygowana.

Hanka siedziała ciągle z twarzą rozpaloną, wyciągniętą szyją i wlepionym w kąt izby wzrokiem. Wzrok ten wyrażał najwyższą, graniczącą niemal z obłędem trwogę. Splecione jéj ręce obejmowały kolana, dreszcz wstrząsał jéj szczupłém, wątłém ciałem. Ubiegła tak godzina, ubiegły dwie, a w miarę zapadającego zmierzchu zaczęły się po kątach z piskiem gonić szczury, żerujące tu na resztkach głąbów po niedawno sprzątniętéj kapuście. Z za ściany dolatywało głuche krząkanie. Walera chrapała, jakby ją kto dusił. Coś ohydnego było w tych szmerach, toczących ciszę téj brudnéj izby, jak czerw toczy trupa...
Hanka usiłowała myśléć. Nigdy jéj to łatwém nie było, a teraz przychodziło z podwójną trudnością. Myślała jednak.
...Trzeci dzień siedzi już w kozie... Trzeci raz słyszy, jak szczury żerują nocą... A pan sekretarz mówił: na trzy dni w komórkę... A potém... do prania... do niego...
Wstrząsnęła się.
Kto jéj to mówił kiedyś, że... aha, Walera mówiła Korbielakowéj... Walera śpi... O, jak to chrapie... Nie, to Korbielakowa powiadała, że tu ściana zgniła...
Obróciła się z trudem za siebie.
...Która téż to ściana?... Matko najświętsza, jak jéj téż w głowie huczy! Żeby tak choć jedna deska...
Opuściła ręce i wsparłszy się niemi na barłogu, usiłowała powstać. Ale tylko ramiona dźwignęła w górę i znowu opadła.
...Nie pójdzie jutro do prania... Ani jutro, ani nigdy... nie pójdzie do niego... Żeby się ta święta zie-