Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/229

Ta strona została skorygowana.

zdala kierunku się jego pilnując. Warszawa zdawała się jéj uchroną najbezpieczniejszą. Instynktem odgadywała, że jak gąsienicy na liściastym krzewie, tak i jéj łatwiéj się będzie ukryć w wielkiéj ludzkiéj gromadzie. Przeszła jeden zaułek, przeszła drugi, pod mury, pod parkany się cisnąc i ginąc w cieniu, aż dopadła furtki nizkiéj, odemknęła ją do połowy i przemknąwszy się, na podwórku, zawaloném tarcicami i klocami drzewa, stanęła. Posesya nie miała frontu, ale po obu stronach podwórka wznosiły się oficyny. Hanka, dobrze widać drogi świadoma, skręciła na lewo, w sień weszła i schyliwszy się pod brudne, błotniste schody, zaczęła się spuszczać w czarny otwór, do suteryn wiodący. Ciemno tu było jak w rogu, a idąca dziewczyna potknęła się dwa czy trzy razy, to o szaflik z mydlinami, to o miotłę i łopatę stróża. Kierując się wszakże wzdłuż wilgotnéj ściany, doszła do drzwi ostatnich, na które, przez zatkane do połowy wiechciem słomy okienko, nieco światła od latarni padało, drzwi te pchnęła i w odźwierku schyliła się wchodząc. Zrazu nie widziała nic przed sobą, gdyż izbę wypełniały kłęby pary, unoszącéj się z balii, która zajmowała honorowe miejsce przy kominie. Tylko plusk wody i tarcie bielizny, w połączeniu z głośném sapaniem, oznajmiały obecność praczki Walentowéj.
— A kto tam? — odezwała się od balii baba, kiedy drzwi pchnięte uderzyły klamką o ścianę.
Hanka nic nie odrzekła zrazu, tylko ciężko dysząc, o odźwierek się wsparła. Obtarłszy tedy czerwone ręce z mydlin w mokry fartuch, Walentowa do drzwi podeszła.
— Wszelki duch... a toć to Hanka! — zawołała na-