Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/230

Ta strona została skorygowana.

pół z dziwem, napół z radością. — A odstąpże ode drzwi, Hanuś! a pójdźże na izbę!
Odrzuciła z drogi pęk brudnéj bielizny i pociągnęła dziewczynę za sobą. Hanka dała się prowadzić jak dziecko. Suchy kaszel wstrząsał nią całą. Walentowa zwróciła ją twarzą do komina, nad którym paliła się lampka mdłém, migotliwém światełkiem, a sama stanąwszy przed dziewczyną, żałośnie w ręce klasnęła.
— Patrzajcież, moi ludzie, co oni z niéj zrobili!... A to ci ją wyblechowali, jak na blechu... A to ci z niéj węckę zrobili... Naści, popij trochę — dodała, poczerpnąwszy wody półkwartkiem ze zbutwiałéj konewki.
Hanka, uspokoiwszy się nieco, wodę wypiła, pocałowała Walentowę w rękę i objęta za kolana. Baba przytuliła ją do szerokiéj, spoconéj, przesiąkłéj wonią mydlin piersi. Uścisk ten przepełnił serce dziewczyny. Padła na stołek i głośno płakać zaczęła. Walentowa stała nad nią, kiwając głową.
— A to ci ją zmizerowali, niech ich choroba! A to ci ją ususzyli!... Dziewczyna była jako kwiat, a tera spojrzéć niema na co... I cóż ty poczniesz, chudobo?... Na dobre cię puścili?...
— Ale! Na dobre tam... — przemówiła wreszcie Hanka i znów mocno płakać zaczęła.
Zaniepokoiła się Walentowa.
— To i jakże ty, Hanuś...
— Bijcie mnie, zabijcie, ale mi się o nic nie pytajcie! — odrzekła Hanka z jakąś rozpaczą w głosie. — Aby tę nockę u was przebędę, a potém niech się co chce dzieje...
— Widzieliśta, moi ludzie, głupią? — przemówiła