droższemu Lutkowi;” ale ponieważ najdroższy Lutek do biura się śpieszył, jedynym przeto wnioskiem, jaki z nich wyciągnął, było to, że ucałował oba rumiane policzki „żonusi” i wyszedł, ani o rubla, ani o pomieszanie służącéj nie kłopocząc się w należytéj mierze.
Skończywszy w domu robotę, pobiegła Hanka do Walentowéj.
Jaka tam była pomiędzy niemi rozmowa, nie podejmuję się powtarzać. To pewna, że w niéj więcéj łez niżeli słów było. Upływały godziny, stara praczka płakała, przeklinając zcicha dla ulżenia sobie; Hanka, jak padła na stołek, tak siedziała na nim, w chudych rękach trzymając zwieszoną głowę.
— Choćby gdzie uciekać... — szepnęła Walentowa. Mówiła cicho, jakby się bała obudzić większe jeszcze nieszczęście.
— Gdzie? Do kogo? — odrzekła, nie podnosząc głowy, Hanka. — Zostanę w mieście, to mnie o meldunek ścigać będą... Pójdę we świat, to mnie, jak tego psa zapomniałego, ułapią... Abo to nade mną prawo jakie, abo co?
Myliła się dziewczyna. Było nad nią prawo. Prawo twarde, mocne, bezwzględne, którego każda litera była powrozem na jéj ręce, łańcuchem na jéj nogi, biczem na jéj plecy, głodem dla jéj ciała, przepaścią dla jéj duszy. Było nad nią... prawo pobytu.
Pod tém to prawem łamała się dziewczyna, sprawy sobie nie zdając z całego szeregu następstw jego, które ją fatalnie coraz ciaśniejszém obejmowały kołem. Pod tém prawem wyczerpywały się jéj siły, obumierała wola ku dobremu, budziła nienawiść, serce zachodziło goryczą. Nie wiedziała o tém, bo prawo
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/242
Ta strona została skorygowana.