Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

podwórze, bramę, schody i dopiero kiedy ją w końcu długiego kurytarza „pod numer” wpuszczono, oparła się plecami o ścianę, jakby upaść miała, przygarbiła się, opuściła ręce, a oczy jéj chodziły jak błędne po wielkiéj, brudnéj izbie, w któréj, stosownie do litery prawa, miała odsiedziéć dwa tygodnie aresztu za ucieczkę swoję z pobytu. Izba ta nie było to właściwie więzienie, ale ohydny etap, przez który przepływały coraz to nowe fale nędzy, znikczemnienia i hańby, zostawiając tu swe ponure ślady. Kilkanaście brudnych, zbitych z desek tapczanów stanowiło sprzęt jéj jedyny. Na tapczanach chrapało parę pijanych kobiet, kilka innych tłoczyło się do drzwi dla zobaczenia i wypytania przybyłéj.
Rozczarowały się prędko. Było to jakieś „głupie dziewczysko," z którém się dogadać nie było można.
W południe przyniesiono szaflik kaszy, przy którym powstała gwałtowna kłótnia o skwarki ze starego sadła. Hanka w tym pierwszym obiedzie nie brała udziału. Nikt jéj nie wołał, łyżki dla niéj nie dano. Przyszła późno, kasza nie była na nią „rozrachowana,” jak utrzymywały dawniejsze lokatorki izby.
Dziewczyna nie czuła głodu, nie dopominała się téż o nic, a zwinąwszy się w kłębek, na ziemi w kącie siadła, głęboko na twarz zapuściwszy chustkę Walentowéj.
Zmierzch zapadał szybko. Przyszła noc, a przy migoczącém świetle zapalonéj nade drzwiami latarni można było widziéć rojące się po ścianach robactwo. Nowa kłótnia, którą aż strażnik uciszać musiał, powstała przy zajmowaniu tapczanów. Baby do oczu