Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/265

Ta strona została skorygowana.

wstydu w oczach nie masz, kiedy cię po takiéj poniewierce jeszcze do téj Sodomy ciągnie...
Mańka zaczerwieniła się i wzruszyła chudemi ramionami.
— Co mnie ma ciągnąć? Do jakiéj Sodomy? Jak Bozię kocham, tak ja wcale nie do Bamblowéj! A cóż to mnie Bamblowa? matka, czy co?
Szły chwilę w milczeniu. Mańka znów szeptać zaczęła.
— Ja tam, widzisz, w ratuszu poznałam się z jedną, co ci bez meldunku więcéj niż pół roku przesiedziała spokojnie...
Hance błysnęły oczy.
— I gdzie ona przesiedziała?
— U jednéj tam, na Zakroczymskiéj, wprost koszar, u jakiéjś Pajęczakowéj... Wdowa podobno, czy kto ją tam wie, ale że bardzo porządna kobieta. Handluje, sklepik jakiś trzyma, i dzieciaków tam u niéj różnych, bo swoich nie ma, pełno.
— I ona tam u niéj siedziała?
— A siedziała! Więcéj jak pół roku siedziała. I nijakiéj tam nie było Sodomy... tylko ją na robotę baba posyłała...
Zmierzchało. Strażnik popędzał, mieli jeszcze z pół mili do wsi, gdzie była kancelarya gminy. Tam miał zdać partyę, pilno mu więc było. Śnieg jakoś ustał, wiatr się uciszył, kilka gwiazd błysnęło na niebie. A już téż i psy zaczęły ujadać w opłotkach, zdaleka słychać było bęben i piskliwe skrzypce. Chrzciny były wczoraj u sołtysa, a teraz poprawiny w karczmie. Niektórzy z aresztantów zaczęli sobie pogwizdywać, a wszyscy przyśpieszyli kroku.