— Co mi ta uciekanie! — rzekła głośno. — Dajcie jeszcze wódki!
Hanka obejrzała się ze strachem, ale wszyscy sobą byli zajęci.
Usunęła się wtedy w cień, poza baraszkującą gromadę.
Nazajutrz rano strażnik, zdając aresztantów w ręce wytrzeźwionego sołtysa, nie mógł się jakoś doliczyć jednego „nomeru.” Trzy razy ich ustawiał, trzy razy rachował, to od prawéj, to od lewéj strony zaczynając, i zawsze mu brakowało do liczby. Z początku zafrasował się tém mocno, potém wpadł w złość i pięścią po karkach aresztanckich przejechał, nareszcie, widząc, że i to „nie nada,” machnął ręką, zaklął, i z pisarzem gminnym, który na Mańkę zerkał, papierosa paląc, poszedł się rozgrzać na drogę.
Aresztanci śmieli się w kułak. Oni wiedzieli dobrze, kogo brakuje.
Krwawe, bezpromienne słońce podniosło się już nad ziemią, kiedy Hanka, naoślep biegnąca tą samą drogą, którą prowadzono partyę, dopadła znanych sobie zaułków nad Wisłą. Tym razem była to ucieczka bez premedytacyi nawet, bez zamiaru, rzecby można, jeśli za zamiar nie będziemy uważali głosu, który straceńcowi krzyczy w piersi: ratuj się, bo zginiesz!
Ona sama byłaby może zdumioną, gdyby jéj kto powiedział, że to ucieczka. „Ratowała się” tylko, nic więcéj.
Los sprzyjał jéj nadspodziewanie. Szła a szła, zrazu patrząc na wieczorną gwiazdę, potém na jutrzenną. Spotykając z wieczora ludzi, zwalniała kroku. Ten i ów przemówił do niéj „pochwalony;” nikt
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/269
Ta strona została skorygowana.