Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/271

Ta strona została skorygowana.

Hance nagle rozszerzyły się źrenice. Patrzała na mówiącą, otworzywszy usta...
— Matko najświętsza! — wyszeptała po chwili zdławionym głosem.
— Tak, tak, moja panno! Zmarło się babinie. Co to panna z „famielii?” Mój Boże! Jak teraz to się najdują, za groszem przewąchują... A jak starowinie kapki wody nie miał kto podać, to nikogo nie było. Ot, sieroctwo ciężkie na stare lata i tyle. Dobrze, co się Pan Jezus miłosierny ulitował i zabrał do swojéj chwały...
Hanka stała jak słup, utkwiwszy oczy w leżącéj na ziemi słomie. Sąsiadka wzdychała i mówiła daléj:
— Cztery dni ciało stało... to ci, świeć Panie nad jéj duszą, wzdęło ją, aż strach. Co nie miało wzdąć? Tać to i choróbsko takie było, co jéj najpierw nogi puchły, a potém daléj i daléj, aż téż jak doszło do serca, tak nie mogła zwyciężyć, niebożątko. Wczoraj ją pochowali... A jakże. I to żeby nie mój, toby do dziś dnia stała, bo trumny nie było kupić za co. Dopiero my się zakrzątnęli, do cyrkułu dali znać i graty poprzedali. Ale cóż! Jak gospodarz zaczął za komorne liczyć a potrącać, tak i na pochów niewiele zostało... Oj, namęczyła się, namęczyła, ażeśmy ją musieli na prostéj słomie na ziemi kłaść, takie ciężkie miała skonanie...
Zawołał ją ktoś z izby. Westchnęła głośno i poszła.
Hanka się jakoś z miejsca ruszyć nie mogła. Jak załamała ręce, tak stała, zapomniawszy sama o sobie.
Wtedy z zapiecka wywlókł się kot bury, miaucząc zduszonym i ochrypłym głosem. Boki miał za-