Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/279

Ta strona została skorygowana.

trzu mroźném wielkiemi kręgami, budząc jakieś echa dalekie.
Ale zrywająca się z nową siłą wichura stłumiła je i uniosła. Świst przeraźliwy przeleciał po kominach i dachach, potém się rozciągnął w jęki, potém w wycie głuche.
Hanka znów pacierz szeptać zaczęła. Nie wiedziała, czy ma iść, czy zostać. Coś ją przed tym progiem trzymało. Zdawało jéj się, że w poświstach wiatru słyszy trwożny głos staréj praczki, która woła na nią: „Hanuś! Hanuś!...” Odwróciła głowę ku Wiśle, szepcząc „wieczny odpoczynek...”
Naraz od strony miasta dało się słyszéć szybkie tupotanie, któremu towarzyszyły świeże, dziecięce głosy.
Kilku chłopców zatrzymało się u poblizkiéj latarni. Oglądali coś pilnie, pochyliwszy głowy.
— Abo ja głupi — mówił jeden, — wszystko babie dawać? Co papierki, to papierki, to już niech tam! Ale czterdziestówka i miedziaki nasze.
— To się wie — potwierdził najmniejszy, siedmioletni może. — Albo to się człowiek nie napracował? nie namarzł?...
I, jakby na potwierdzenie tego, tupał w miejscu drobnemi stopami i silnie pociągał zsiniałym, zadartym noskiem.
— Tylko dziel, Józik, po sprawiedliwości! — upominał trzeci.
Józik się oburzył.
— Głupi! Po sprawiedliwości będę mu tam dzielił! Aboś ty co zarobił dzisiaj?
— Jak matkę kocham, Józik! Żebym tak szczęśliwie jutra nie doczekał, żebym się z tego miejsca nie