Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/284

Ta strona została skorygowana.

Poruszyła się, chcąc spełnić polecenie, ale widać było, że jéj to ciężko przychodzi.
Wtém przebiegający posługacz wsadził głowę przez drzwi wpółotwarte.
— Wielmożny z jakąś panią... — rzekł.
Doktor zmarszczył w pierwszéj chwili czoło, potém się rozpogodził, i piękną, delikatną ręką przegarnąwszy włosy ciemne, podszedł ku drzwiom.
Towarzystwo zbliżało się właśnie.
— Ale co tu — mówił uprzejmym głosem pan radca, — to już nie puszczę pani, póki się nie zapytam, czy niema jakiego niebezpieczeństwa. Doktorze — dodał, stając w progu, — czy można wejść?...
Doktor się uśmiechnął.
— Kto się nie boi, ten wszędzie wejść może.
— A widzisz pan! — rzekła dama. — Ja się nie boję.
Posunęła się ku progowi, weszli.
Na pierwszém z łóżek leżała młoda kobieta, więcéj do szkieletu, niż do żywéj istoty podobna.
Przy niéj spało półroczne może, żółte jak wosk dziecko, poruszając przez sen blademi wargami.
Dama pochyliła się nad niém.
— Ach, biedactwo! — rzekła, — musi być głodne!
— Nic mu nie będzie do saméj śmierci! — rozśmiał się dobrodusznie pan radca. — Patrz pani, jaki łakomy...
Wsadził mu w usta mały palec. Dzieciak chwycił go, wyciągnął i, nie otwierając oczu, zaczął ssać zapalczywie. Krople potu wystąpiły mu na żółtą, pomarszczoną twarzyczkę. Nie czując wszakże skutku swojéj pracy, zaczął się krzywić do płaczu.