mostwa opierały się o ciemną ścianę gęstego sosnowego boru.
Chaty były zamożne, świeżo wybielone, z kominów ulatywał dym siny, w podwórkach skrzypiały studzienne żórawie, parobcy poili konie i porykujące bydło, a kupki dzieci bawiły się hałaśliwie na wysadzonej topolami drodze, to w „gonionego”, to znów „w chowanego”.
Ale nad całym tym gwarem górował huk młota i dźwiękanie żelaza w poblizkiej kuźni, przed którą stała gromadka lamentujących niewiast. Obaczywszy je, Koszałek-Opałek posunął się ostrożnie wzdłuż płota, i stanąwszy za krzaczkiem tarniny — słuchał.
— A niecnota! A zbój! — mówiła jedna. — Jak on się do kowalowego kurnika zakraść nie bał, to już przed nim nigdzie kokoszy nie skryje!
A druga:
— Co to kokoszy! To było złoto, nie kokosza! Dzień na dzień jaja niosła i to jak moja pięść! Na całą wieś takiej drugiej niema!
Tak znów insza:
— A mojego koguta kto zdusił? Nie jegoż to sprawka? To jakem zobaczyła te roztrzęsione piórka, Bóg łaskaw, żem z żalu nie padła! Jak nic byłabym za