Bożęta, które też i „Skrzatami” dla ich małości zwano.
„Każda chata ma swego skrzata,” — mawiał lud w te stare czasy, a nam też dobrze było i wesoło, bo my przy wszelakiej robocie pomagali gospodarzom naszym. To koniom owies sypali, a przedmuchiwali z plewy, żeby samo gołe ziarno się złociło; to sieczkę rznęli, to trzęśli słomę, to kury zaganiali na grzędę, żeby nie gubiły jaj w pokrzywach, to masło w maślnicy ubijali, to wyciskali sery, to dzieci kołysali, to motali przędzę, to na ogień dmuchali, żeby kasza prędzej gotowa była. Jaka tylko była robota w chacie i w obejściu, precz my się każdej chwytali ochotnie. Co prawda, nie szło to darmo! Jak nie gospodarz, to gospodyni pamiętała o nas. Zawsze w świetlicy na brzeżku ławy były kruszyny chleba i twarogu, zawsze w kubku trochę miodu albo chociaż mleka. Było z czego żyć. A wychodziła gospodyni na ogród pleć, albo z sierpem w pole, to się tylko od tego proga obejrzała, z bodni garstewkę prosa wzięła i sypiąc po izbie mówiła:
„Bożęta! Bożęta! Niech który pamięta
O dzieciach, o chacie... A tu proso macie!”
I szła spokojnie do roboty. A my, smyrk z pod zapiecka, smyrk z pod ławy, smyrk z pod malowanej skrzyni! Nuż w izbie gospodarzyć, dzieciom prawić, chłopcom koniki strugać, dziewuszkom łątki wić, warkoczyki splatać.
Nuż błony w okienkach przecierać, słonko przez nie do chaty puszczać, tę złotą jasność po kątach roznosić, to aż wszystko pachniało dokoła!
Pracy, coprawda, było dość, ale tej wdzięczności ludzkiej jeszcze więcej. Nie było zmowin, ani postrzyżyn, żeby nas na nie gospodarze nie prosili: