nów posłyszą, zaraz pod ziemię muszą... Przed Wielkim, mocnym Panem... Przed Panem nieba i ziemi...
Kończył właśnie mówić te słowa Koszałek-Opałek, zdjąwszy kaptur z pochylonej ze czcią głowy, kiedy od strony lasu dała się słyszeć wrzawa wielu głosów.
Baby to i dzieci wracały z wyprawy na lisa. Powrót ten wszakże nie był tryumfalny. Mądry lis nie jedną miał norę, a nim dokopano się pierwszej w boru, on drugą czy trzecią wyniósł się w pole, między krzaki tarniny, tam się przytaił bez żadnego śladu. Wyrzekały tedy głośno baby na czas zmitrężony, dzieci zaś nawoływały hałaśliwie psy, które z okrutnem ujadaniem biegały, węsząc pod lasem.
Podnieśli pastuszkowie głowy na krzyk ów i na owo ujadanie, i zapatrzyli się, zasłuchali tak, że o Krasnoludku zapomnieli zgoła. Tedy Koszałek-Opałek od ognia wstał, kaptur na głowę naciągnął, i zapadłszy w poblizką bruzdę, zniknął, w zeszłorocznych trawach tak, że ani Zośka, ani Kasia, ani Stacho, ani Józik, ani Kuba, ani Jaśko Krzemieniec nigdy nie wiedzieli na pewne, czy to wszystko śniło im się tylko, czy też naprawdę Krasnoludek u ogniska w polu z niemi siedział, i bajkę im cudną powiadał.