Nic, tylko przy kołysce stój i do gąbki mu podawaj. Łyka jak stary, wytrzeszcza oczy jak żaba, ze wszystkiem inszy, jakby nie ten sam.
Przeszło tak kilka dni, przeszedł tydzień. Aż tu widzi baba, że co w garnku zostawi, czy klusków, czy grochu, a wyjdzie z izby, to zaraz jej wszystko coś pozjada.
— Co takiego się tu dzieje? — mówi baba i aż w głowę od dziwu zachodzi.
Myślała, że kot. Obiła kota, do komory go zamknęła, — poszła. Wraca, a tu garnki puste, rynka wylizana, z okrasy nic nie zostało.
Idzie do komory, patrzy: kot siedzi, jak siedział, a miauczy okrutnie, bo mu aż boki wpadły, taki głodny. Widzi baba, że nie kot, więc Kruczek chyba!
A miała przy chałupie czarnego psiaka, co się Kruczek wabił. Nuż go okładać kijem. Psiak skomli, bo mu się krzywda dzieje: ból w kościach nieznośny, sień zamknięta, uciec niema kędy, a baba co go grzmotnie, to krzyczy: „A nie rusz! a wara!” Kręci się Kruczek, piszczy, radby się w ziemię schować, aż się baba zmachała i kij cisnęła. Tak dopieroż Kruczek niebożę ogon pod siebie, a skomląc okrutnie, do obórki się powlókł — i tam obite boki lizał do wieczora.