I zaraz się porwał biedz do tego światła.
Przybiegł, patrzy, a to wilcze ślepie.
Rozgniewał się srodze Podziomek i rzecze:
— Świecisz ty mnie, zaświecę i ja tobie!
To mówiąc, skrzesał ognia, fajkę zakurzył i wielki kłąb dymu puściwszy, odwrócił głowę, a o tego wilka dbać przestał.
Tymczasem wszakże jeść mu się zachciało okrutnie. Patrzy, upatruje, czemby się posilił, aż widzi: leży coś we mchu. A była to ta sama górka, na której Koszałek-Opałek kraje świata rysował i drogę wiosny mierzył.
Patrzy Podziomek — a tu coś okrągłego leży.
Myśli: — jaje!
A była to owa kula ziemska, z wapna przez męża uczonego sporządzona.
— Osobliwsze jakoweś jaje! — myśli Podziomek — krety poryły, czy co?
Tłucze: wapno! Tego już mu było zanadto, więc z gniewu na mchu się wyciągnął, głowę ręką podparł i zasnął.
Daleko było jeszcze do dnia i brzask ledwie że wschód nieba srebrzył, kiedy Podziomek szum znaczny nad sobą posłyszał.
Przecknął, siadł, przetarł oczy, patrzy, a to bociany lecą. Z za morza lecą — z za sinego. Skrzydła pokładły na zorzy i na powietrzu cichem, w białości brzasków srebrne, szerokim lotem szumiące, do gniazd dawnych lecą.
— Dobrze mi się trafia! — pomyślał Podziomek, — Już-ci i na takiej szkapie sporzej, niźli pieszo.