A kiedy tak myślał, nadleciały bociany prosto nad ową górkę, gdzie stał, zniżywszy bystrego lotu. Podziomek tedy na pierwszego z brzegu skoczył, ręce mu koło szyi założył, piętami boki ścisnął, pochylił mu się na kark, jak jeździec, kiedy konia w pęd puszcza, i naprzód przed innemi ruszył.
Aliści ledwie przelecieli dolinę i ową rzekę, która pod zorzę płynąc, zdała się różanych blasków pełna, kiedy Podziomek coś miarkować i jakby przypominać sobie zaczął. Wygon, staw, graniczne kopce, grusze polne, wieś ciągnąca się daleko dwoma rzędami chat, stodół, obórek, wszystko jakby znajome mu było.
Wtem struchlał. Czy tuman padł mu na oczy? Widzi chatę na uboczu wpośród brzeziny stojącą, przed chatą rozgrzebane przez kury śmietnisko i nową miotłę przed progiem. Przetarł oczy, splunął, — na nic! Chata, brzezina, śmietnisko i miotła nie znikły. Podziomkowi ciarki przeszły po grzbiecie.
Ani wątpić, że to było to samo domostwo, w którem jako podrzutek w kołysce legał i babie z garnków strawę wyjadał, i to samo śmietnisko, na które zbolały wyrzucony został.
— Prrr... Prrr... — krzyknął Podziomek na bociana, jakby na konia, ale bocian, dojrzawszy na strzesze stare