Rzucił się nieszczęsny Krasnoludek z gniazda na sam brzeg dymnika.
— Choćby skoczyć? — myśli. — Przemierzył, ani mowy! Rozbiłby się z tej wysokości, jak wielkanocna kraszanka.
A tu już baba w połowie drabiny stanęła i wyciąga ożóg.
— Śmierć, nie śmierć — myśli Podziomek — wszystko lepsze, niźli babskie bicie.
I zmrużywszy oczy, rozpędził się i skoczył. Zakręciło mu się zrazu w głowie, świat zakołował pod nim jak puszczona fryga; dach, baba, chałupa i ożóg wszystko mu w oczach mignęło tęgiego kozła, i już był pewien, że się kości własnych nie doliczy, kiedy poczuł, że na coś miękkiego spadł, jakby na pierzynę i że to coś co tchu z nim ucieka.
Uchwycił się tedy rękoma, by nie upaść, gdyż go tu obleciał wiatr miły, jakby mu kto wędzonkę przesunął pod nosem.
Kot to był, który porwawszy kiełbasę, suszącą się w dymniku, zmykał chyłkiem po przydaszku, kiedy mu Podziomek na grzbiet z góry spadł i rękoma się szerści uchwycił, czem przestraszony Mruczek, mniemając, iż go na złym uczynku baba za kark ima, tem większym pędem się puścił.
Daleko już byli od chałupy i wieś prawie im znikała z oczu, kiedy kocisko, między chaszcze i pokrzywy wpadłszy, jęło się tarzać po nich, by z grzbietu zbyć ciężaru, który mu dokuczał.
Podziomek wszakże nie puszczał się kociego karku. Pokrzywy parzyły go wprawdzie i osty drapały, ale zapach kiełbasy tak mu był przyjemny, iż postanowił z nią się nie rozłączać.
Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.