— A kałamarz?
— Rozbity!
— Hm! — rzecze smutnie Podziomek — prawda jest, iż cała twoja uczoność przepadła, gdy nie masz ani księgi, ani pióra, ani kałamarza! Ale wiesz, co ci powiem? Ratuj się w tej przygodzie nie jak mędrzec, ale jak zwykły prostak, ot taki, jakim ja jestem, a to złe — jeszcze nam się na dobre obróci!
Tu zamilkł, bo na drodze ozwały się liczne, co raz zbliżające się, głosy.
Była to banda cygańska, takoż na jarmark do miasteczka śpiesząca: obdarte i ogorzałe cyganki, w płachcie na plecach dźwigające dzieci, stare cyganichy z fajką w zębach, mężczyźni z kociołkami na kijach, i małe, półnagie berbecie z kręconemi włosami i przebiegłym wzrokiem.
Połączył się z nimi ów, który Koszałka-Opałka i Podziomka niósł, i tak wszyscy dalej kupą szli.
Cygany jak cygany. Jedni po drodze wróżyli, drudzy chwytali, co się im nawinęło pod rękę: chusty z płotów, kury z grzęd, gęsi z łąki, płótno z bielników, a nawet sery suszące się po przydaszkach na słońcu. Nietrudno im to było, bo ludzie na jarmark poszli, a chaty pustką stały. Wiele też wtedy rzeczy naginęło po wsiach.