Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale z tem wsiadaniem wcale nie łatwo było. Płaszcz purpurowy czepiał się półkoszka, berło się zahaczyło o luśnię, korona omal że nie spadła z królewskiej głowy, a złotem tkane, czerwone pantofle poginęły w sianie.
Gramoliło się królisko, jak mogło, ale największą zawadą był mu w tem paź nadworny, Krężołek, który jak klocek ciężki, ledwo się obracał, i, to królowi na płaszcz następował, to mu ową purpurę w tył nadto ciągnął, to pantofli w sianie szukając, plackiem na króla padał, i tak się wszystkim pod nogami plątał, jak piąte koło u woza.
Świętej cierpliwości był ten król, że takiego gamonia trzymał przy swojej osobie!
Tymczasem Skrobek, widząc, że mu się nic złego nie dzieje, ochłonął ze strachu zupełnie i rozśmiał się w kułak, patrząc na ucieszne owe widowisko, jakby na jasełka. O Krasnoludkach słyszał nieraz, że po dobroci najlepiej z nimi, bo jak sobie upodobają kogo, to mu najmniejszej szkody nie przyczynią, owszem, obdarzą jeszcze.
Wszakci jego dziad nieboszczyk powiadał, że Krasnoludki takie, które też „Ubożęta” albo „Skrzaty” zowią, chętnie u ludzi dobrych mieszkają, gdzie za piecem, albo w mysiej norze siedząc i stamtąd nocą na izbę wychodząc: a jaka w chacie robota jest, w takiej pomagają.
To masło za gospodynię ubiją, to chleb rozczynią, to na kołowrotku przędą tak cudnie, że się ta przędza, jak srebro mieni.
Czasem i z izby wyjdą, do stajni zajrzą, koniom drobniutko grzywy posplatają, zgrzebłem wyczyszczą, że się na nich ta siartka, jak woda świeci...