otrząsnął, i uściskawszy nawzajem Koszałka-Opałka sam go do boru odprowadził, pożegnał raz jeszcze, życząc jaknajmędrszych myśli, poczem, chyłkiem pod płotami krążąc, do najpokaźniejszej chaty skierował swe kroki.
Nie było podobno nigdy większego zawodu jak ten, który spotkał w chacie tej Podziomka.
W komorze pustka, że i mysz by zdechła, dzieża od chleba nasypana otrębami, słoniny w ząb, kaszy ani śladu, o szmalcu i półgęskach ani się nie śniło.
Zajrzał Podziomek do garnków — puste; nie znać nawet, żeby się w nich wczoraj gotowała strawa; zajrzał do misek, do rynek, to samo.
Wymknął się co rychlej z tej chaty i do drugiej biegł, ale i tu lepiej nie było. Przepatrzył piątą, dziesiątą — to samo. A ci ludzie, których tam widział śpiących, toć skóra a kości.
Nigdzie porządnej pościeli, nigdzie statków jakich takich, nigdzie nawet dobrego konia w stajni, lub krowy w oborze. Wiele też chałup zupełnie chyliło się ku ziemi, trzymając się tylko dylami pod strzechę wpartemi, jak kaleki o kulach stojące. Nawet i dom sołtysa niewiele był lepszy.
Taki to tam był ciężki przednówek wiosenny.
— A, niecnotliwy chłopie! — zakrzyknął w złości, zacisnąwszy pięście. — Otóżeś mnie podszedł! Otóżem