— Ciężko, ciężko! — powtarzał półgłosem, patrząc na pnie potężne, głęboko i szeroko rozrosłe i na dzikie krzaki, na ogromne korzeniska, na wielkie złomy głazów, które się własnym ciężarem w ziemię wbiły.
— Ciężko, ciężko! — wzdychał i odchodził.
Ale zaledwie odszedł, ciągnęło go coś znowu do tego pólka i znowu szedł, i znów, patrząc na dzikie chaszcze, wzdychał i trząsł głową, szepcząc.
— Ciężko, ciężko! Nie na moje siły.
Tak minęło parę tygodni, a chłop aż wychudł i zczerniał od tej wojny, jaką z myślami własnemi prowadził, i ciągnięty do tego kawałka ziemi i odpychany od niego.
Czasami zawzinał się Skrobek, i trzy i cztery dni na uroczysko nie szedł. Ale mu było wtedy, jakby własnej chudoby poniechał.
Owszem, żywiej mu jeszcze na oczach stały srebrzyste plony żyta i złote — pszenicy. Prawie, że szum kłosów słyszał.
— Tfu! — spluwał wtedy — urok? czy co. I brał się do innej roboty.
A właśnie wtenczas, na drugim krańcu lasu, nad rzeczką, nieopodal gościńca stanął tartak.
Dużo tam drzewa trzeba było zwozić, z którego długie i szerokie bale i deski rznięto. Chętnie się tem Skrobek zajmował, a dzięki poczciwej szkapie swojej, zarobek niezły miał. Już i do garnka nad pułapem w słomę zakopanego, nieco grosza odłożył.
Ale go ten grosz nie tyle cieszył, co gdyby go za swoje zboże dostał.
Któż ten grosz zarobił? On i szkapa.
Nuż choroba przyjdzie na niego, albo i na konia, co wtedy? On nie wieczny na świecie, a koń jeszcze
Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.