dą było, że mistrz Sarabanda grał przedziwnie pięknie, a tak roznośnie, tak przejmująco, że go het, precz, nie tylko po całem polu słychać było, ale w duszy własnej.
A jako każda muzyka, gdy do wnętrza duszy wpadnie, własnemi słowami tam się wypowiada, tak się i tu zdarzyło.
Kiedy Szulim na basach w karczmie dudnił, to na milę wyraźnie słychać było, jak z tych basów coś wołało.
„Pij chłopie,
Pij, chłopie!
Śmierć idzie,
Dół kopie.
Śmierć idzie,
W pokoje,
Coś wypił,
To twoje!...”
A kiedy znów Franek na skrzypeczkach, idąc przez wieś na wesele, grał, a bębenista na bębnie mu pomagał, to wyraźnie słychać było, jak w tych skrzypkach coś się śmiało na całe gardło, przyśpiewując sobie:
Dla taneczka, dla ochoty,
Dałbym ci ja dukat złoty,
Dałbym ci ja talar biały,
Żeby skrzypki tęgo grały!
Hu-ha!
Ej, ty praco, twarda praco,
Zmyślili cię, nie wiem, na co,
Zmyślił ciebie dziaduś stary,
Co w taneczku nie miał pary!
Hu-ha!...