Wiodła ją ta zorza złota, —
Bo sierota!
Ale drugiego dnia weszła Marysia w świat chłodny i mroczny, w świat zmierzchów zielonych i głębokiej ciszy, w świat borowy.
Otoczyły ją tam dęby rosochate, zgarbione, z szeroko rozrosłemi konarami, na których szemrał liść świetnej zieleni. Otoczyły ją tam sosny czarne, bez ruchu stojące, o pniach kapiących złotą, bursztynową żywicą; a wśród sosen czarnych zabielały brzozy szemrzące liściem drobnym i graby zadumane, na których świstały kosy i nizka kalina — na dołkach stojąca, a wody spragniona.
I szła Marysia, sierota, szła jakby przez kościół ogromny, tysiącem kolumn podparty, kobiercem mchów wysłany, a z góry, wysoko, przez liście, rzucało słońce garście złotych blasków.
I szła Marysia, sierota, zlękniona głęboką ciszą, coraz szepcząc w duszy:
— Prowadź mnie, prowadź, borze, do królowej Tatry!
I zaszumiały dęby rosochate i czarne sosny i brzozy, i graby, i nizka kalina, i podniosły się szumy górne po wierzchołkach, i szepty ciche po najniższych gałązkach, młodym liściem odzianych, a w szumach i szeptach wyraźnie słychać było:
— Tędy!... tędy!... Idź tędy, sieroto!
I otworzyły się przed Marysią borowe głębie i upadły blaski słońca na dróżkę mchami słaną, przed same stopki bose, właśnie jakby kto w mrokach borowych sypał gwiazdy złote, wskroś zmierzchów wiodące.