Ale bardziej niżeli kumy dziwił się lis Sadełko. Chyłkiem, milczkiem skradał się on pod lasem, zachodząc to z lewej, to znów z prawej strony, a przypatrując się z pod oka pastuszce i jej małemu stadku.
— Co to jest? — szeptał sam do siebie. — Co się to znaczy? Albom tych gęsi już raz nie podusił?
I na samo wspomnienie oblizywał się szeroko po zbójeckiej gębie.
— Skądże się znów żywe wzięły?
Niespokojny, złem przeczuciem tknięty, pobiegł, słaniając się pod drzewami, na polankę, gdzie je był, podusiwszy, poskładał. Patrzy, bielą się jeszcze w trawie śnieżne puchy, ale samych gąsek już niema.
— Okradziony jestem!... Zrabowany jestem!... Zniszczony! — krzyknie wielkim głosem ów niecnota, jakby najuczciwszy zwierz, któremu krzywdziciel pracę jego odejmie, i nuż się z wielkiego gniewu po ziemi tarzać...
Wtem spostrzegł jakieś niewielkie, żółtawe zwierzątko, w wysokiej trawie na dwóch łapkach stojące, które, nastawiwszy duże, okrągłe uszki, patrzyło na jego desperacyę bystremi, czarnemi oczkami.
Zaraz się tedy porwał w wielkim gniewie, a jako był nietylko okrutny ale i przewrotny ów niecnota, zazgrzytał w kielce[1] i wrzaśnie:
— Ty, co się tu gapisz? Co sobie widowisko robisz?... Patrzcie go!... Na łapy się oto wspiął, jak na teatrze! Musiałeś ty widzieć, kto mi tu gęsi pobrał, kiedy tak poglądasz? Czekaj, zakarbuję ja to sobie na twojej skórze. Odpowiesz ty mi za to! W złąś godzinę mi tu w oczy wlazł!
- ↑ Kielce, toż samo co zęby, kły zwierzęce.