nemi główkami i już drzemiące po trochu. To wielkie słońce gasnące, ta noc, idąca w rosach, obejmowały ich jakby miękkie, złoto-srebrne skrzydła, kołyszące do snu.
Naraz poruszył się Kubuś:
— Ziemia gada... — rzecze zwolna sennym, cichym głosem.
Ale Wojtuś oburzył się na to.
— O!... głupi!... Widzicie go!... Bo to ziemia ma gębę, żeby gadała?
— A nie?... A czemby prosiła Pana Jezusa o deszcz, albo o słońce?... I zioła gadają, i trawy...
— Słyszałeś ich to?
— Słyszałem.
— Cóż powiadały?
— A, powiadały różności... O!... I teraz gadają!
Wojtuś nastawił uszu. Istotnie, od łąk, od boru szedł szmer i szept, jakby ciche głosy z tysiąca tysięcy drobniuchnych piersi idące...
— O! — powtórzył Kubuś.
Wytrzeszczył oczy starszy, bo mu się zdawało, że tak lepiej słyszeć będzie, i nasłuchiwał pilnie.
Ale głosy łączyły się teraz, zlewały w słowa coraz pełniejsze, coraz wyrazistsze, niby dalekie, a tak blizkie, jakby wprost do duszy szeptane.
Wyraźnie teraz usłyszeli obaj malcy coś jakby brzęk, jakby śpiew, jakby dzwonków polnych dzwonienie:
Cyt... cyt... cyt!
Nim zorzą spłonie świt,
Nim wschód zapali jutrzni znak,
Na senną ziemię sypmy mak,
Na senne trawy — rosy łzy,
Na nizkie chaty — ciche sny,