wnętrzu starej gruszy siedział stary, bardzo stary król, w białej szacie, w koronie z złotem berłem w ręku.
Już chciał Wojtuś krzyknąć: „Laboga!” kiedy wtem z wielkiego stosu chróstu i tarniny, które Skrobek z pólka swego dobył i na miedzy złożył, zaczęły się ukazywać małe polatujące iskry, niby pszczoły złote, i małe pełznące smużki ognia, niby węże złote.
A jednocześnie zabrzmiał znów w powietrzu śpiew dzwoniący, cichy:
Cyt... cyt... cyt...
Czy słyszysz chróstu zgrzyt?
Czy słyszysz złotych iskier trzask?
Czy widzisz złoty żaru blask?
Czy widzisz, jak wskroś traw i ros,
Sobótki naszej płonie stos?
Jak ogień bucha aż po szczyt?
Cyt... cyt... cyt!...
Jeszcze ten śpiew brzmiał, kiedy ze stosu chróstu i tarniny buchnęły jasne płomienie, w których jaskrawem świetle coraz szybciej, coraz lżej, coraz powietrzniej tańczyły Krasnoludki, tak, że patrząc na nich, prawie się kręciło w głowie.
— Reta!... Tatuńciu!... — wołał Wojtuś w nagłem przerażeniu. — Reta!... Krasnoludki tańcują!
— Król... król! — szeptał Kubuś, wlepiwszy oczęta w gruszę, jakby urzeczony. — Król tatuńciu!
I tulił głowinę w chude ramionka, jak to czyni ptak senny, drżąc od strachu i od chłodnej rosy.
Ale Skrobek nie widział i nie słyszał nic. Pot mu zastygł na grzbiecie, ramiona się naprężyły, oczy pałały ogniem wielkiej a cichej radości.