Doorał ostatniego zagonu uroczyska, pług w miedzę zatknął, a zdjąwszy czapkę, spojrzał po szerokiem, w miesięcznych blaskach stojącem niebie, i rzekł silnym głosem:
— Dziękaż Ci, Panie Jezu Chryste, żeś mi w tej robocie dopomógł — amen!
I wziąwszy szkapę za uzdę, szedł dużym krokiem ku miedzy, gdzie siedzieli chłopcy, szedł tak żwawo po tej pracy, jakby po najlepszym wypoczynku, lekki, radosny, do szpiku zda się kości przenikniony światłem i ciszą tej nocy.
Szedł, a dokoła niego brzmiały stłumione lekkuchne, jakby unoszące się z niewidzialnych skrzypców głosy:
Cyt... cyt... cyt...
Już oracz pracy syt.
My tańczym żwawo aż do dnia,
Dopóki jedna miga skra,
My tańczym aż do złotych zórz,
Nim brzask nasypie w błękit róż,
My tańczym, tańczym aż po świt...
Cyt... cyt... cyt!...
Jakby urzeczony słuchał Skrobek śpiewania tego, wodząc wzrokiem po roztworzystej, zalanej blaskiem miesięcznym okolicy, a tuż przy nim, przy samych, nogach, szedł silny, krótki cień jego, na ziemi odbity.
Spojrzał na niego Skrobek raz, spojrzał drugi raz i westchnął ciężko. Czyż nie tak samo, jak ten cień czarny, chodziła przy nim jego czarna dola?
Zwiesił głowę i zadumał się; owa powietrzna muzyka umilkła dla niego.
To i co, że zagon zorany, to i co, że ziemia spra-