Załamała ręce Marysia i usta otworzyła z dziwu.
Sadełko, jak Sadełko, ten zgrozą przejmował Marysię.
Ale chomik! Czyżby to był jej chomik?
Biegnie Marysia do jego norki, rozgarnia gęste badyle, stłoczone tu i owdzie. Kłaczki sierści płowej chomika i rudej lisa poczepiały się ździebeł, na listkach jak korale wiszą zastygłej krwi krople, wejście do nory nieco rozgrzebane i pazurami zryte.
Stanęła zadumana Marysia.
— Biedny chomik! — rzecze.
I pewno, że biedny. Dotrzymał mu groźnej obietnicy okrutny Sadełko, i cały gniew srogi, iż gąski znów żywe, wywarł na ubogiem zwierzątku. Ale i chomik też winien. Czemuż tak obojętnie patrzył na czającego się ku gąskom lisa. Czemuż nie ostrzegł pastuszki, albo chociaż Gasia? Nie byłoby nieszczęścia tego z gąskami, a lis musiałby się wynieść gdzie pieprz rośnie.
A teraz leżysz, nieszczęsny chomiku, bez życia! Tak to, sam o siebie tylko dbając, zgubiłeś sam siebie!
Patrzy Marysia, niedaleko, o parę kroków od nory trawa wygnieciona. Tu więc czaił się na chomika Sadełko, stąd skoczył na niego, tylko widać, że suchym badylem zaszeleścił i chomik się opatrzył, a ku swojej norce się cofnął. Ale i tam ścigał go zbójnik Sadełko.