Odczuł Adam Jaworski jakby mocne pchnięcie i usuwanie się w próżnię. Zrazu przejęło go to zgrozą, potem nie czuł nic, aż się ocknął na jakiejś drodze wśród skał, wiodącej w czarną gardziel. Drogą tą szedł tłum ludzi nieznanych mu i obojętnych. On sam, oszołomiony sekundę, zrozumiał, że iść musi, że ma jakieś sprawy do załatwienia, że kogoś szuka. Obejrzał się i wzdrygnął — za nim tuż stała postać z połą szaty, nasuniętą na twarz. Poznał ją i rzucił się naprzód, do ucieczki.
I szedł bardzo prędko po głazach, ale ilekroć zmęczony zatrzymał się, słyszał za sobą jeden krok, który wśród tysięcy stąpań rozpoznawał. Wreszcie, wyczerpany, ostatnim odruchem uskoczył w bok, na stromą ścieżkę, pnącą się ku szczytom. Ośliznęła mu się noga, już się znowu staczał, gdy ktoś mu podał rękę. Podniósł wzrok. Była to kobieta —