lał się rewolwer, zawodna broń; przez okno zazierał do pokoju ołowiany, listopadowy, późny ranek. Jakby dalekiem echem usłyszał jeszcze parowy sygnał w cukrowni, ale i na ten gwizd, będący dlań pobudką do pracy, ani się poruszył, ani podniósł powiek. Postanowił był z życia się wycofać i na życie już nie reagował.
A tymczasem telegraf rozniósł wieść o wypadku do rodziny i najbliższych. Pierwszy przybył do Warszawy teść-prezes i główny akcyonaryusz cukrowni, której Adam był administratorem i współwłaścicielem.
Przybył i pierwsze słowo było:
— Zgrał się na giełdzie?
Tego nikt z domowych nie wiedział. Prezes depeszami zasięgnął informacyi, zbadał stan kasy, rozpytał zarząd cukrowni, rządcę, kasyera i uspokojony na razie dopiero spytał:
— No, ale żyć będzie? Co doktór mówi?
Doktorów zjechało się już trzech. Mówili, jak Pytye, zagadkami: jeżeli tak... jeżeli nie, to może, jest nadzieja... byle nie przyszły komplikacye i t. p. Wtedy dopiero prezes zażądał relacyi katastrofy. Opowiedziała mu żona, bo pani Adamowa po tylu wstrząśnieniach i wrażeniu położyła się zupełnie wyczerpana.
Adam niczem nie zdradzał jakiegoś anormalnego stanu. Pracował, jak zwykle, jak co rok w czasie kampanii, mało co pokazując się w domu. Dnie
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/016
Ta strona została skorygowana.