brata. — Nie, nie znała, bo on i z nimi się procesował i wydarł szmat ziemi jej rodzicom. Nikt z sąsiadów nawet u nich nie bywał. Upiory tam tylko chodzą dotąd, bo i teraz ten Antoni żadnych stosunków z okolicą nie ma. Zresztą to koniec świata, już na granicy smoleńskiej guberni, w bezludziu, bo z obywatelstwa polskiego mało kto został.
Prezes z rozmowy z nią więcej się dowiedział o pochodzeniu i stosunkach zięcia, niż od niego przez pięć lat współżycia. Ucieszyły go te wieści, bo starszy, bezżenny brat był cennym osobnikiem, a te dobra reprezentowały tysiące. Gdy odjechała, troskliwie się rozpytał doktorów o stan rannego. Miał gorączkę, ale jeśli nie zajdą komplikacye, będzie uratowany.
Trwało to tydzień. Nareszcie przyszedł dzień, że z chorym można było mówić, więc prezes sprawę zagaił:
— Mój drogi, co? Dobrze jest żyć? Co prawda, pojąć nie mogę, co ci do głowy strzeliło tak nas wystraszyć. To, jak mówią Rosyanie: z »żyru biesiatsia...« chyba.
Adam był spokojny, przytomny, tylko bardzo słaby.
— Do głowy mi nic nie strzeliło, tylko kiepski rewolwer w piersi.
— Przypadkiem?
Chory chwilę myślał, jakby się wahał.
— Nie. Tylko źle kierowany.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/021
Ta strona została skorygowana.