szkielet wychudzony, żółto-siny, z martwotą zgonu na twarzy, wykrzywionej męką.
W izbie nie było nikogo. Na dworze słychać było miarowe tętno maszyn; za ścianą, w kuchni robotników, kucharka śpiewała dyszkantem:
U jezioreczka, u bystrej wody,
Zbierała Maryś słodkie jagody.
— Szostak! — zawołał Jaworski, tknięty grozą, że nieszczęśliwy już nie żyje.
Ale wtem, gdy chciał go dotknąć, by się przekonać, przeraźliwy sygnał parowy się rozległ, i robotnik drnął, oczy rozwarł.
Bezmyślne były, bez blasku, szklane.
Długą chwilę patrzyły w jeden punkt czarnego pułapu, potem przerażone się stały, zwróciły się na izbę.
— Szostak! — powtórzył Jaworski. — Co wam?
— Pas z płóczki zdejmują, a mnie się śniła bomba — zabełkotał.
Wracała mu niejaka przytomność i ból, bo zajęczał, próbując się poruszyć.
— Szostak! Poznajecie mnie? Słyszycie?
— Aha! Szostak, to niby ja. Wszystko dobre: Szostak, Czworak, Trojak! Ślepa matka, gdzieś jest... A... a... pan dyrektor... kierownik... znaczy. I ja byłem dyrektorem. Szli za mną, na ramionach