siesty poobiedniej był aferzystą, roił o interesach. Znali się oddawna, obcowali ze sobą poufale, Ignacy często mu służył, znał interesa, stosunki, bawili się nawet razem i zawsze byli w zgodzie. Jaworski pożyczał mu większe sumy, dawał bez rachunku mniejsze, często używał w różnych sprawach jego pośrednictwa, słuchał jego zwierzeń i plotek o znajomych, sam opowiadał o ludziach.
W tej chwili tknęło go coś, nagle zastanowił się, zdał sobie sprawę, że ten kolega, szwagier, przyjaciel, którego znał od wielu lat, nigdy, nigdy nie opowiedział mu nic o sobie.
Znał życia jego fakty, nigdy nie usłyszał słowa wrażeń, uczuć, pobudek tych czynów.
Zapanowała chwila milczenia. Jaworski sięgnął na biuro, po blok, i nakreślił parę cyfr, potem, jakby uspokojony, rzekł:
— O sumę niema kwestyi. W każdej chwili te dziesięć tysięcy są do dyspozycyi u Smoczyńskiego.
Ignacy oparł się o biuro i wziął do ręki rewolwer.
— Czy to ten sam? — spytał.
— Mój.
— Tak do siebie palnąć! Brr!... musi strasznie boleć.
— Nie. Kiedyś rozcisnąłem palec w drzwiach wagonu, daleko było boleśniejsze.
— Ale tak, umyślnie.
— No, a mecenas Korewo. Miał raka, wiedział,
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/036
Ta strona została skorygowana.