Przed domem wielki dziedziniec zarosły też był i nieuprawny. Ze zdziczałych klombów, z darni bielały narcyzy, czeremchy w bieli; murowany podjazd pod sklepiony środkowy ganek zieleniał darnią; drzwi i okna pałacu były szczelnie zamknięte. Ścieżka szła do bocznego ganku w skrzydle, gdzie pamiętał, że były dawniej gościnne pokoje i kredens.
Z obu stron dziedzińca dwie murowane oficyny wyglądały też niezamieszkałe.
Jakiś strach, groza nieszczęścia, ruiny, ścisnęła serce Adama. Dwór wyglądał jakby umarły. Nigdzie ani człowieka, ani zwierzęcia, ani życia. Obejrzał się, zawahał i poszedł ścieżką.
Nagle stanął. Na trawniku przed tym bocznym gankiem stała kobieta i kopała grzędę. Plecami była doń zwrócona, ale z kształtów wyglądała młodo, a z odzieży nie chłopką, więc zawołał:
— Panienko, czy zastałem pana Jaworskiego?
Obejrzała się żywo, i spojrzeli na siebie.
Miała twarz ogorzałą od słońca i wiatru, uderzająco piękną, młodą i zdrową. Szczególnie piękne były oczy, ciemne i głębokie, a bardzo bystre i jakby surowe. Objęła niemi całą postać obcego i odpowiedziała spokojnie:
— Pan Jaworski w polu, u roboty.
Spojrzała na słońce i dodała:
— Za godzinę wróci.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/050
Ta strona została skorygowana.