— W tobie musi być spokój! — szepnął Adam.
— Spokój jesieni, ten prawdziwy!
— Albo spokój szczytów.
— Kędy lód kwiatem, a skała gruntem, i kędy nic z dolin i nikt nie dotrze. Jeśli taki mam, czy mi zazdrościsz?
— Zazdroszczę.
— Nie. Masz mnie za lepszego, wyższego, niż jestem. Bywałem na nizinach... znam ciężkie piaski i czarne błota... żyłem, nic ludzkiego nie minąłem.
— Wierzę; aleś przechodził dalej, nie ugrzęzłeś, nie zaprzedałeś się tam w służbę, nie spodlałeś w niewoli, nie upodobałeś sobie i nie zostałeś. Jesteś wolny. O, zazdroszczę ci!
Twarz Antoniego powlekła się cieniem smętku.
— Wolny jestem, ale i bardzo samotny.
— Teraz mi już z tem dobrze, ale wiele to zgonów kosztuje.
— Może być, ale nie zgonu duszy.
— Jeśli tak mówisz, to dowód, że twoja żyje.
Adam się szyderczo uśmiechnął.
— Postaram się opowiedzieć ci to życie. A ty, piszesz jeszcze cokolwiek? Szukałem po pismach, po księgarniach twego pseudonimu... napróżno!
— Nie, nie piszę. Takie te myśli moje były cudaczne wobec nowych prądów, że nie śmiałem się więcej odzywać. Może to, co mi się wydaje zdrowe, przyjemne i mądre, mnie tylko służy, nie innym ludziom. Poco im przedstawiać ideały, może prze-
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/055
Ta strona została skorygowana.