robku? Ja nie znam, przeto wrócić trzeba... obyż do wyższej klasy chociażby.
— To straszne! — szepnął Adam, oczy na Atmę podnosząc, jakby od niej słowa chciał, złagodzenia wyroku.
— Nie, to nie straszne, gdy się zrozumie, rozróżni złudę od rzeczywistości, szatę od osoby, dom od mieszkańca.
Trzeba przedewszystkiem wstąpić na górę: Z góry rzeczy małe maleją, wielkie olbrzymieją; im wyżej, tem bardziej; bardzo wysoko małe zupełnie nikną, wielkie stają się bez kresu i granic.
I tam bardzo wysoko jest cisza, która daje moc słyszenia tego, co milczy — i wtedy jest się w rzeczywistości ze sobą.
Na dole żyjemy w złudzie zmysłowej, w chaosie wrażeń, w ciele i z ciałem tylko — w chwili, która nam się zdaje latami — w fałszu pojęcia, że żyjemy, by użyć, by zebrać, by uniknąć bolu.
A wkoło nas śmierć kosi, a wkoło nas rodzą się nowe życia. Patrzymy obojętni na to, nie zastanawiamy się — fakt powszedni, codzienny!
Czasami coś się w nas odzywa, głos protestu — każemy mu milczeć: dlatego boimy się śmierci, dlatego nie znosimy ciszy, dlatego lękamy się gór. Kres życia przeraża nas dlatego tylko, że wtedy zostaniemy sam na sam ze sobą, z tem ja przedwiecznem, nieśmiertelnem, a poniewieranem, krzywdzonem, męczonem całe życie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/072
Ta strona została przepisana.