po sto razy wysiłek woli i mocy... nie ustęp. Żadne marzone przez ludzi szczęście nie da ci tej radości tryumfu, co dobrze przebyta tak zwana niedola! Przedewszystkiem ona cię jedna może wyprowadzić w górę, tam, kędy cisza mówi w milczeniu przestrzeni.
— Zazdroszczę ci! — rzekł Adam. — Mnie się zdaje, że ja już cierpieć nawet nie umiem.
— Więc ustąpiłeś, uciekałeś przed czem?
— Nie wiem... przed jakąś straszną nicością.
— Biedaku! Nie masz, cobyś kochał — szepnęła Atma.
— Co można kochać na ziemi? Nic i nikogo.
— Wszystko i wszystkich — rzekła.
— Za co? Za to, że są źli lub głupi? Że się od jednych trzeba bronić, z innymi walczyć, od innych uciekać, a wszystkimi można tylko pogardzać lub nienawidzić ich. Wy tu słyszycie o ludziach tylko, więc możecie mówić o miłości bliźniego. Wejdźcie w tor życia, w tłum, obcujcie z nimi... wtedy ich poznacie!
— A dlaczegóż oni mają dla ciebie być dobrzy, gdy nimi pogardzasz lub nienawidzisz ich? Czyś próbował kochać?
— Owszem... żeby być wyzyskanym, wydrwionym i zdradzonym. Próbowałem. Jedyny na ludzi sposób jest siła lub pieniądz. Lęk lub interes!
— Jeśli to sposób dobry i stosowałeś go, dlaczegoś śmierci pożądał?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/074
Ta strona została przepisana.