moja, dla mnie. A tam zobaczę jaką jest — jej życie, jej otoczenie — będę cierpieć, buntować się, udawać. Nie — nie pojadę. Nie mogę!
Gdy milczała, spytał po chwili.
— Nie pochwalasz mi tego?
— Ty wiesz, jak i ile ci cierpieć trzeba. Będziesz musiał pojechać po tamten ból — bo to twoje przeznaczenie. A teraz, gdy tęsknisz — mów o niej, jaką ma być — mów do niej duszą całą — marzeniem, pragnieniem — doleci tam — i cośkolwiek ona przyjmie. Będzie jej lżej — będzie jej jaśniej.
Teraz on umilkł.
— Nie wierzysz w to? — spytała.
— Nie! — odparł gorzko. — Ni głos mój, ni serce, ni myśli — nic do duszy jej ni pojęcia nie dochodzi. Może to jest najstraszniejszem cierpieniem mojem.
— A przecie twoja to dusza. — Zdaje ci się, że nic od ciebie nie bierze, a cofnij jej siebie — mord popełnisz. Ona jest taka biedna, ona jest taka okaleczona życiem, że tylko twoja moc, twoje miłowanie chroni ją od rozpaczy. Nie rozumie cię — nie pójdzie za tobą — ale wie, że ty jesteś — i to jest jej siłą. A wierz mi — więcej ona ma do zniesienia, do przetrwania niż ty.
— Skąd to wiesz? Nie znasz jej.
Zapatrzyła się przed siebie — swemi »widzącemi« oczyma, które stawały się smutne, żałosne i bezmiernie litościwe.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/116
Ta strona została przepisana.