go i odrzucało wszystko: banalność domu, otoczenia, towarzystwa, jej zachowanie powierzchownie swobodne, jej niewolniczość dla świata i formułek.
Na dworze była już noc i śnieg padał. Idąc bez celu, Antoni znalazł się na pustych ulicach i wreszcie zauważył, że przed nim od dość dawna szła para ludzi. Kochankowie zapewne — jak on z cierpienia, tak oni ze szczęśliwości nie odczuwający niepogody, niepamiętni czasu i miejsca. Szli do siebie przytuleni, głowa przy głowie, szepcząc. Stanęli wreszcie przed jakąś bramą, zaczęli się żegnać. Antoni zatrzymał się opodal przez delikatność. Z jakąś gorzką zawiścią i smutkiem patrzał na ostatni uścisk, długi pocałunek, głuchy szept rozstania, i stał jeszcze, gdy mężczyzna zwrócił — natknął się prawie na niego.
— Adam! — wyrwało mu się mimowoli.
Tamten drgnął — sekundę patrzał nań nieobecny myślą i duszą — aż oprzytomniał, poznał.
— Ty! — zdumiał.
I nic więcej nie rzekli. Uścisnęli się — poszli razem.
— Gdzie mieszkasz? — spytał wreszcie Adam.
Antoni wymienił nazwę hotelu.
— Przeprowadzę cię.
Znowu milczeli.
— Dawnoś tutaj?
— Dziś przyjechałem. Zapewne jutro wyjadę. A ty?
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/123
Ta strona została przepisana.