— Boże wielki. Mieliśmy tam ile? — jęknęła stara.
— To nie może być. To łgarstwo. Zaraz wyślę depeszę.
— A po co? Kiedy Smoczyński właśnie depeszę przysłał. Dali mi ją na stacyi!
— Dwadzieścia dwa tysiące! — mruczał Taubert, czytając depeszę.
— Ach, Boże, Boże! — biadała stara.
Wyciągnięty w fotelu poprzez dym papierosa Jaworski patrzał na nich — po kolei — na każde. Ignac bezpieczny, spokojny, usta do gwizdania złożył — myśląc zapewne: Gerhardowej to nie tknie. Prezes chodził po pokoju, zgarbiony, nagle zżółkły na twarzy, Taubertowa z załamanemi rękami blizka była apopleksyi — tylko Anielka nie przestała wyszywać haftu na serwecie, i zdawała się nie słyszeć. Na obojętność tę zwrócił uwagę Jaworski — jak wogóle na żonę oddawna raz pierwszy. Pochylona, zamyślona, coś jakby uśmiech miała na twarzy. Zatrzymał na niej spojrzenie — ona je poczuła, bo podniosła oczy i prędko je znowu spuściła.
Taubert spojrzał na zegarek — zadzwonił na lokaja.
— Konie na pociąg, — zadysponował, wychodząc.
Podniósł się też Jaworski.
— Skorzystam i ja z tych koni. Pojutrze posie-
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/141
Ta strona została przepisana.