Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/167

Ta strona została przepisana.

I tak już drwili z niego, że się strzygł i golił, że zmieniał co tydzień koszulę, że się kąpał w rzece. Oni się obchodzili doskonale bez tych wymysłów.
Pewnej soboty rano Własow oznajmił:
— Nu, dzieci — po południu bastujem i jazda do miasta.
— Ba — albo skończym, co inżynier przykazał! — odparł Jaworski.
— Głupi ty, Karluszka. To niech on sam robi w Zielone Święta. Nam trzeba do łaźni, do cerkwi i na zabawę. Dopiero we wtorek wrócimy. Wszyscy bastują!
— Do miasta trzeba! — rzekł Tirs, drugi cieśla — może z domu list jest.
— A ja swojej babie pieniędzy poślę! — mruknął Miszka.
Robota szła licho, mówili o zabawie, o sprawunkach, o rodzinach w dalekiej Pskowskiej gubernii, o stosunkach domowych.
— A twoja żona gdzie? — zagadnął Miszka.
— Moja? Nie mam — odparł Jaworski.
— To po co pierścień nosisz. Złoty, można sprzedać. I dzieci niema?
— Nie.
— Ot, szczęście. Co zarobisz, wszystko twoje. U mnie bo pięcioro, i baba i stara matka. Siedem dusz zimuj! Nu, poszlę im pięć rubli; ty list napiszesz.
— Dobrze.