Jaworski obrachowawszy swe pieniądze, zapłacił z góry za swój lokal do wiosny — z tego żyli, a on z Ickiem siedzieli pilnie u warsztatu.
Tydzień minął i dwa i trzy — ślusarze nie spełnili dotąd groźby. Czasami, gdy tak siedział przed oknem — pod lampą — podnosił oczy i patrząc w ciemność na dworze — myślał — że tam za ścianą już ktoś doń mierzy — i był rad, że nie uczuwa strachu, a zarazem czuł smutek, że odejdzie od życia — jakby nie gotów — jakby czegoś nie spełniwszy.
To znowu porywała go chęć odejścia, szukania tego czegoś, przyśpieszenia swej drogi, spełnienia większego czynu, ale gdy się rozejrzał po tej nędzy i biedzie domowej, brał w cugle myśl, schylał się nad robotą, zostawał.
A czas biegł. Nastały mrozy adwentowe, zbliżały się Święta, i przyszły wreszcie.
Jaworski możeby i nie wiedział o nich, ale pewnego dnia listonosz wszedł do izby i spytał, czy tu mieszka Adam Karliński, cieśla.
— Jest tu do takiego list, za dopłatą czternastu kopiejek i posyłka.
Jaworski zapłacił, podpisał odbiór. W posyłce znalazł wełniany szalik, rękawice i skarpetki, a list tak brzmiał:
»Najdroższy, jedyny mój synku, pozdrawiam Ciebie świętem Bożem Narodzeniem, żeby Cię Pan
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/203
Ta strona została przepisana.