Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/213

Ta strona została przepisana.

razie, to pan już był — całkiem umarły, całkiem zabity.
Pogawędził jeszcze chwilę, i odszedł. Jankowskiego nikt z kolegów nie odwiedził. Leżał milczący, ponury, patrząc tępo w mętne szyby okien. Gorączka już ustąpiła, ale jakże czarną, beznadziejną była przytomna myśl tego robotnika bez ręki, tego nędzarza bez sposobu do pracy.
Od tej niedzieli Jaworski począł potrosze wstawać, próbować członków i odczuwać wielką radość rekonwalescencyi. Zaraz też się wziął do drobnych posług dla bardzo chorych i niedołężnych, a wreszcie pewnej nocy zdecydował się przerwać milczenie z Jankowskim.
Słysząc, że ciężko stęka, wstał — pochylił się nad nim.
— Dolega co panu? Może podać pić?
Długo nie było odpowiedzi, tylko świszczący oddech.
— Mam wodę z cytryną. Wypij pan.
Nie otrzymując odmowy, uniósł głowę, pochylił szklankę do ust. Jankowski wypił.
— Odwrócę pana na bok — będzie wygodniej. Weź mnie pan ręką za szyję — ot tak! Lepiej.
Ułożył go, okrył, dał jeszcze pić. Ślusarz nie rzekł słowa, ale jaworski już się ośmielił i w dzień zaproponował mu papierosa.
— To panowie znajomi? — spytał Kacperski.
— Jako i z panem — odparł Jaworski.